ENGLISH BELOW

Zapach może nienaturalny, ale jeden z moich ulubionych, taka mieszanka kurzu, naftaliny (albo czegoś co pachnie podobnie do naftaliny) i podziemnej wilgoci.
Dziś rano byłam nad rzeką. Oksza gubi kilogramy sierści, które wyczesuję i garściami porzucam w krzakach mając nadzieję, że sroki zrobią z niej użytek w swoich gniazdach. Reszta sierści zostaje w domu. Na dywanach i w rogach pokoi powstają kokony z jej podszerstka, z których można tkać biało-beżowe dywany z psiej wełny.

Nad rzeką trzy starsze panie w rękawiczkach zbierają śmieci rozrzucone przez sroki. Te same panie najpierw wystosowały apel, rozwieszając go na słupach, zabezpieczony wodoszczelną folią, żeby odpady pozostawione po skonsumowanych nad Sprewą produktach zabierać ze sobą, bo sroki robią bałagan i rozrzucają śmieci po całej linii brzegowej. Apel nie poskutkował, więc panie zakasały rękawy i zaczęły sprzątać po innych, w każdą niedzielę. Nad brzegiem stoi dziś łódź – mobilna kamera obscura i robi zdjęcia wybrzeża. Na zdjęciu naszego odcinka rzeki będzie być może widać, jak było brudno, a potem jest czysto i sylwetki emerytek w rękawiczkach jak duchy gigantycznych mrówek uwijają się przy śmietnikach. Usiadłam na ławce i przeczytałam jedno, bardzo krótkie opowiadanie Carvera pt. Signals (Znaki). Trzy strony podprogowej narracji o wysyłaniu i czytaniu znaków, zapowiadających, że coś się nieuchronnie kończy. Taki speed dating z książką, bardzo inspirujący, poruszający wspomnienia.

Pod oknami przeszła właśnie orkiestra cygańska, było to zaraz po krótkim deszczu, gdy ziemia pachnie obłędnie, a do naszego balkonu doszły nawet strzępy zapachu rozgrzanego, berlińskiego metra. Zapach może nienaturalny, ale jeden z moich ulubionych, taka mieszanka kurzu, naftaliny (albo czegoś co pachnie podobnie do naftaliny) i podziemnej wilgoci. Tak pięknie pachnie jeszcze tylko mokra ziemia w doniczkach i jezioro na Górze Diabła (Teufelsberg), w którym woda jest tak czysta, że można ją pić. Orkiestra na szczęście nie zagrała wyświechtanego standardu „Kiedy święci maszerują do nieba “. Być może święci odmaszerowali już wcześniej na innej ulicy. Chciałam rzucić im pieniążek w podzięce, ale myślami byłam zupełnie gdzie indziej, a oni wraz z echem trąbki i akordeonu zbyt szybko zniknęli za rogiem. „Święci maszerują do nieba” to był pierwszy utwór, jakiego nauczyłam się grać na akordeonie. Już nie gram, za dużo mam z tym instrumentem dziwnych wspomnień. Zrobił się dla mnie za ciężki i za głośny. Porzuciłam go w mieszkaniu w podwarszawskim Rembertowie, został w starej szafie, w pokoju, który zawsze pachniał moczem po starszej pani, mieszkającej w nim do czasu przeprowadzki do szpitala. Akordeon kupiłam kiedyś za pierwsze zarobione pieniądze w nieistniejącym już na warszawskiej Pradze teatrze. Po mojej wyprowadzce ktoś musiał gdzieś ten instrument przenieść i schować, zająć się nim w moim imieniu. Ja po prostu porzuciłam go na pastwę losu, żeby coś za sobą zostawić i zamknąć w czyjejś szafie. Decyzja, co się z nim stanie, siłą rzeczy spoczęła na kimś innym (dziękuję Misi i Ani).

W tym czasie nagromadziło się zbyt wiele bagaży bez uchwytów, bez rączek, klejących się do ciała, jak spocone koszulki. W drugim pokoju w Rembertowie mieszkała moja przyjaciółka, był dużo większy, nie pachniał moczem, miał balkon, na którym (najprawdopodobniej) paliłyśmy papierosy w dżungli kwiatów. Moja przyjaciółka wzięła ten większy pokój, a ja czułam, że cela, którą wybrałam jest rodzajem czyśćca, poczekalni przed czymś otwartym i świetlistym. Dlatego zaakceptowałam tę ciemność i ten zapach, mieszankę umierania i przeszłości, z przyszłością, która musi nadejść, bo człowiek nie może tkwić w takim miejscu długo, musi się ruszyć, coś rozdrapać i zmienić, by móc otworzyć w końcu okno i wpuścić do środka trochę świeżego powietrza. Teraz odczuwam wdzięczność, wobec tego czasu i tej przestrzeni. I wobec tych kobiet, które wzięły na swoje barki część tego procesu i przeniosły mój akordeon do czyjejś piwnicy, na jakiś targ albo być może w czyjeś sprawne ręce, które do dzisiaj grają na nim „Kiedy święci maszerują do nieba”.

Gratitude
The scent of subway may be fabricated, but it is one of my favorites, a mixture of dust, mothballs (or something that smells similar to mothballs) and underground moisture.
I was by the river this morning. Oksza loses kilograms of fur, which I comb and then abandon in the bushes, hoping that the magpies will use it in their nests. The rest of the hair stays at home. On the carpets and in the corners of all rooms arable fields of undercoat appear, we could weave from them white and beige dog wool carpets.

By the river, three elderly ladies wearing gloves collect garbage scattered by magpies. The same ladies issued an appeal, hanging it on poles in waterproof foil, so that the waste left on the bank would be taken by people home. The appeal did not work, so the ladies rolled up their sleeves and began cleaning up after others, they do it every Sunday. A boat stands on the shore today – a mobile camera obscura – and takes pictures. In the photo from our part of the river, one will probably see how dirty it was and then how clean it became. The silhouettes of retired ladies like ghosts of giant ants are bouncing around the trashcans. I sat on a bench and read one short story of Carver called Signals. Three pages of subliminal narrative about sending and interpreting signs that something is inevitably coming to an end. Such a speed dating with a book, very inspiring, moving memories.

A lively Gypsy orchestra passed under the windows just after a short drizzle when the earth smelled insane, and even shreds of the heated Berlin subway aroma came to our balcony. The scent of subway may be fabricated, but it is one of my favorites, a mixture of dust, mothballs (or something that smells similar to mothballs) and underground moisture. Only the wet soil in the pots and the lake on the Devil’s Mountain (Teufelsberg) where the water is so clear that you can drink it, smells so wondrous. The orchestra mercifully did not play the hackneyed jazz standard “When the Saints Go Marching In”. Perhaps the saints had already marched off on another street. I wanted to throw them a coin in gratitude, but my thoughts were somewhere else, as they disappeared too quickly around the corner together with the echo of the trumpet and accordion. “When the Saints Go Marching In” was the first song I ever learned to play on the accordion. I don’t play anymore, I have too many strange memories with that instrument. It got too heavy and too loud for me. I abandoned it in an apartment in Rembertów, a small town next to Warsaw. Old wardrobe, in a room that smelled of urine from an old lady who had lived there until moving to a hospital. I bought that instrument for the first money I’ve earned, in a theatre that no longer exists in Warsaw’s Praga district. Someone had to take care of it on my behalf. I just abandoned it there, in order to leave something behind, and lock it in a stranger’s closet. The decision what would happen to it inevitably rested on somebody else’s shoulders.

During this time, too much luggage without a handle accumulated in my life, sticking to the body, like a sweaty T-shirt. A good friend of mine occupied the other room in this appartment. It was much bigger, it didn’t smell of urine, it had a balcony where we (probably) smoked cigarettes surrounded by a jungle of flowers. My friend took this larger room because I felt that the cell I was given was a kind of purgatory, waiting room in front of something open and luminous that was yet to come. I accepted this darkness and the smell of death and the past mixed with a slight scent of the future. I knew, one cannot stay in such a place for a long time, one has to move on, scratch and change something to finally open the window and let some fresh air into one’s lungs. Now, I feel gratitude towards this time and this space. Towards those women who took part in the process and moved my accordion to some basement, or a flea market or perhaps even into somebody’s good hands, which until today play on it the jazz stunner “When the Saints Are Marching In”. Thank you.
